Pod koniec czerwca zastanawiałem się gdzie pojechać na wakacje. Ponieważ uwielbiam wędrować górskimi szlakami myślałem o Tatrach. Pojawiła się też możliwość dotarcia do Pirenejów i wejścia na kilka szczytów. Gdy byłem już bliski podjęcia decyzji, zatelefonował do mnie przyjaciel z Meksyku – ks. Manuel Antonio. Przed laty studiowaliśmy w tym samym czasie w Hiszpanii. Ks. Manuel pracuje teraz w jednej z centralnych diecezji Meksyku, ale czasami uczestniczy w inicjatywach duszpasterskich na terenie całego kraju.
Meksykański kolega zaprosił mnie do wzięcia udziału w projekcie, którego celem jest otoczenie opieką dzieci i młodzieży, narażonych na zabójczy wpływ gangów i dealerów narkotykowych. Przedsięwzięcie miało trochę przypominać półkolonie i potrwać dwadzieścia cztery dni. Miejscem do którego mieliśmy dotrzeć było jedno z najniebezpieczniejszych miast świata – Juarez, położone tuż przy granicy Meksyku z USA.
Poprosiłem kolegę, aby dał mi dzień na zastanowienie. Myślałem nie tyle o podróży, bo tę dla wszystkich wolontariuszy z Europy, w połowie finansowała charytatywna fundacja. Nie tyle myślałem o niebezpieczeństwie, które towarzyszy ludziom o jasnej karnacji przebywających w Juarez. Martwiłem się tym, na na blisko cztery tygodnie znalazłbym się poza moją wspólnotą parafialną, której jestem duszpasterzem i proboszczem. Parafia jest jak rodzina i trudno byłoby mi wyjechać z Pamięcina na tak długo. Jednak, ponieważ na czas mojego urlopu mogłem liczyć na zastępstwo kapłana, do którego mam zaufanie i zdając sobie sprawę z katolickości czyli powszechności Kościoła oraz kapłaństwa, zdecydowałem się na wzięcie udziału w swoistej praktyce misyjnej.
Pierwsze dwa dni po wylądowaniu w Meksyku, spędziłem w stolicy. Razem z meksykańskim kolegą oraz dwojgiem wolontariuszy świeckich z Holandii, uczestniczyliśmy we Mszach Świętych i nabożeństwach w maryjnym sanktuarium Guadalupe. Oddaliśmy się w opiekę naszej Matce i za Jej wstawiennictwem prosiliśmy Boga o błogosławieństwo na czas naszej misyjnej posługi. Modliliśmy się za ludzi, którzy zostaną powierzeni naszej opiece, za innych wolontariuszy, którzy już wcześniej przybyli do Juarez a także za nasze rodziny i parafie. Dopiero po tej modlitwie, polecieliśmy do miasta Juarez, oddalonego od stolicy o prawie dwa tysiące kilometrów.
Miasto liczy blisko półtora miliona mieszkańców zatrudnionych głównie w fabrykach, w sektorze usług i przemyśle turystycznym. W tej części Meksyku jest strasznie gorąco. Trudno się oddycha i śpi. W pobliżu znajduje się pustynia. Okolice miasta sprawiają dość smutne wrażenie; wypalona ziemia, mało roślinności, gdzieniegdzie porzucone, zardzewiałe samochody, dzikie wysypiska śmieci i watahy wygłodniałych psów. Nawet w samym mieście jest mnóstwo bezpańskich psów, szukających u przechodniów pożywienia. W nocy słychać jak te psy wyją. Jednak ich wycie to nic w porównaniu z wyciem syren wozów policyjnych czy karetek pogotowia.
Zarówno w dzień, jak i w nocy słychać po wielokroć samochody jadące na sygnale z dużą prędkością. To znak, że ktoś został zastrzelony, postrzelony, zasztyletowany, zraniony, powieszony…. W tym mieście słowo „śmierć” odmienia się przez wszystkie przypadki. Często idąc chodnikiem można zobaczyć ludzi w białych kitlach i policjantów wyposażonych w broń maszynową, którzy zabierają czyjeś zakrwawione zwłoki. Czasami obok z rozpaczy krzyczy i zalewa się łzami krewny czy przyjaciel ofiary. Gdy służby zabiorą martwe ciało, pozostaje kałuża krwi, której nikt nie usuwa… Straszny widok.
Do wycia syren ludzie się przyzwyczaili. Do śmierci również. Prawie nikt się jej nie dziwi. Śmierć jest w Juarez na porządku dziennym. Trwa wojna. Jest to wojna między kartelami narkotykowymi; szaleje przestępczość, wobec której władze są bezradne. Wiele, zwłaszcza młodych osób, nosi przy sobie broń. Oczywiście nielegalnie. Słowem, które tłumaczy wiele nienormalnych i bolesnych zjawisk jest słowo „korupcja”. Za pieniądze można w Juarez prawie wszystko. Możesz na przykład jechać skradzionym samochodem, bez dokumentów auta, bez prawa jazdy, ale jeśli wsuniesz w dłoń policjanta sto dolarów, możesz jechać dalej.
W 2011 roku, w wyniku wojny narkotykowej zginęło ok. 3100 osób. Rok wcześniej ok. 2650 osób. Danych za ten rok nie znam. Widzisz więc, że narkotyki są dla Meksyku wielkim problemem. Niszczą społeczeństwo i nie pozwalają się rozwijać krajowi. Dzieci i młodzież, aby przetrwać, wchodzą w struktury gangów. Ćpają, gwałcą, zastraszają, kradną, porywają dla okupu, zwłaszcza amerykanów i europejczyków. Tak jak dorośli. Nie ma dla nich żadnych świętości. Trzeba jednak coś robić. Nie wolno się poddać. Władze publiczne wydają się bezradne wobec władzy gangów, które rządzą na ulicach. Kościół się nie poddaje i organizuje pomoc dla wdów, psychoterapie dla zgwałconych dziewcząt, warsztaty dla dzieci i młodzieży, szuka pracy dla bezrobotnych i chcących uczciwie pracować. Chrześcijanie się organizują i zakładają przy parafiach grupy samopomocy i wzajemnego wsparcia oraz obrony przeciw złu panującemu na ulicach. Zakładane są na przykład społeczne przedszkola, oczywiście z wysokim murem wokół, stalowymi drzwiami i pilnującym ochroniarzem. Rodzice chcą chronić swoje dzieci przed gangami. Jednak niektórzy mają dość i przeprowadzają się w bardziej bezpieczne miejsce kraju.
Razem z dwudziestoma wolontariuszami mieszkaliśmy w bursie, która była dostępna dla dzieci i młodzieży od 9.00 do 19.00. Organizowane były zajęcia wokalne, plastyczne, modelarskie itp. Odbywały się projekcje ciekawych filmów, w tym edukacyjnych, ale również bajek. Do dyspozycji były komputery na których dzieciaki grały, ale także mogły się nauczyć jak korzystać z zaawansowanych programów. Organizowane były dyskoteki, mini przedstawienia teatralne, pokazy sztuk walki i samoobrony. Nasi podopieczni mogli się też poduczyć angielskiego i… nauczyć jak się modlić czy korzystać z Biblii.
Warunki socjalne były spartańskie. Woda była ciepła tylko dlatego, że panował straszny upał! Za pralkę służyły trzy wiadra: jedno do prania wstępnego, inne do zasadniczego a trzecie do płukania 🙂 Jedzenie również było skromne. Ale nikt się nie przejmował socjalem. Przejmowaliśmy się bezpieczeństwem podopiecznych i swoim.
To misyjne doświadczenie było dla mnie trudne. Dwa razy grożono mi na ulicy bronią. Najtrudniejsze było do przyjęcia to, że mieszkańcy przyzwyczaili się do panującego zła i w wielu nie ma już nadziei. No bo sytuacja naprawdę wydaje się beznadziejna. Nasza praca dla dzieciaków może zainspirowała chociaż któregoś z mieszkańców do tego, by spróbować zrobić coś dobrego w ramach miejscowej parafii. Może choć jeden dzieciak przekonał się, że komuś na nim zależy i że zamiast wchodzić w gang, warto wejść do jednaj z grup np. muzycznych, działających przy parafii. Przyznaję, że wróciłem do Polski trochę przybity tym co zobaczyłem, czego doświadczyłem, ale oddałem to wszystko Panu Bogu. Człowiek tylko sieje ziarno dobra, ale to Bóg daje mu siłę do wzrostu.